JAN ŁADA.

Na śmierć

1863

WARSZAWA - 1916.
TŁOCZNIA „POLAKA-KATOLIKA”, KRAK.-PRZEDM. 71.

[3]

I.

Przez tych kilka tygodni było u nas dziwnieduszno i ciężko. Poprostu nieszczęście wisiałow powietrzu: czuło się, jak szło ku nam krokza krokiem. A przecież pobyt nasz w Kijowienie był od początku ani spokojny, ani wesoły.Od czasu jak Staś siedział w fortecy, mogłemprzywyknąć do przestraszonych i wybladłychtwarzy, do szeptów po kątach, takich, jak przychorym lub nieboszczyku, do tłumionych płaczów,o których powód nie wolno mi było pytać.Nie dziwili mnie już nieznajomi, przychodzącydo nas ukradkiem o różnych porachdnia i nocy i znikający gdzieś po cichu tylnemwejściem, po tajemniczej naradzie z mamą ipanną Felicyą, za zamkniętemi drzwiami salonulub sypialni. Tyle razy widziałem mojąmatkę śmiertelnie znużoną i znękaną, gdy wracałaz całodziennego biegania po kancelaryachi urzędach, że mnie to już ani przestraszało,ani nawet smuciło, jak dawniej. W ośmiu latachjest się takim egoistą! Teraz jednak byłowidocznie coś gorszego, niż przedtem. Wszyscyu nas w domu chodzili, jak struci, swoi i obcy.Gdy ktoś nadszedł, zaczynały się szepty, przerywanełzami—ale o co chodziło, nie mogłemsię dowiedzieć. Gdy się dopytywałem, zbywano[4]mnie jakimś słabym wykrętem, w który nie wierzyłem.

Raz wreszcie powiedziała mi panna Felicya:

—Staś chory, bardzo chory. Módl się zaniego gorąco—może cię Bóg wysłucha.

Modliłem się więc i dlatego, że Stasia kochałem,i dlatego, że ostatecznie nic innegonie miałem do roboty. Nikt na mnie nie zwracałuwagi. Czasem która z pań czarno ubranych,jakich tyle wciąż przychodziło teraz donas, przycisnęła mnie do piersi, kiwając głowąi szepcąc: Biedny, biedny Janiu! Dlaczegojednak ja miałem być biedny, skoro chorymbył mój brat—tego nie byłem w stanie zrozumieć.Na prawdę tak bardzo biednym się nieczułem, choćby dlatego, że pierwszy raz w życiumogłem robić, co mi się tylko podobało.W domu cały porządek dnia był przewróconydo góry nogami. Żadnych stałych godzin obiadui kolacyi, żadnych lekcyi. Leonia, wyprawnapanna służąca mojej matki, a teraz szafarkai zarządczyni naszego miejskiego gospodarstwa,chodziła jak nieprzytomna z opuchłemi oczyma,nie kłócąc się z kucharzem i nie łając pokojówki.Panna Felicya nie robiła mi uwag, żesię źle trzymam i nie poprawiała moich francuskichfrazesów—kiedy mamy nie było, staław oknie wyglądając jej i wzdychając—kiedymama wracała, nie odchodziła od niej ani nachwilę.

Mama przez te dwa tygodnie zmieniła sięnie do poznania. Zawsze delikatna i wątła, terazblada była, jak wosk, a przezroczysta, jak[5]alabaster, oczy tylko paliły się zapadłe głęboko,błędne, napół przytomne, niby gromnice.

Wchodząc, rzucała najczęściej pannie Felicyii Leonii, biegnącym na jej spotkanie, jednosłowo, jakby wydarte z gardła: „Daremne,wszystko daremne”, i szła wraz z niemi, słaniającsię do domowego ołtarzyka, przy którymdługie godziny spędzała, klęcząc lub leżącpod krzyżem.

Czasem, gdy mnie zobaczyła, chwytała gwałtownie,tuląc do piersi i okrywając głowę pocałunkami,które mnie paliły jak ogień.

—Dziecko moje, szeptała, dziecko nieszczęsne,ostatnie... Ty już jeden... Ty mi tylkozostajesz. Ojciec w grobie a brat, Staś mój,najdroższy, rodzony, syn mój... O Jezu, Jezu,Jezu!

I potem odtrącała mnie namiętnym ruchem.

—Nie, ty mi go nie zastąpisz, nigdy,nigdy!

Raz wreszcie wieczorem wpadł wuj Ksawery.

Lubiłem go bardzo i cieszyłem się, ile razyprzychodził, bo niedość, że miał zawsze dlamnie cukierki i jabłka po kieszeniach, ale i zapasdykteryjek, konceptów i

...

BU KİTABI OKUMAK İÇİN ÜYE OLUN VEYA GİRİŞ YAPIN!


Sitemize Üyelik ÜCRETSİZDİR!